Tekst został przygotowany jako materiał do wystąpienia w telewizyjnym panelu dyskusyjnym „Areopag Gdański”, którego nagranie dobyło się w dniu 27 marca 2011 roku. Pierwotna publikacja na www.moznainaczej.com.pl
Jak się domyślam, do dzisiejszej debaty zostałem zaproszony przede wszystkim jako przedsiębiorca, a więc słowo „kapitał” powinienem rozumieć w sensie materialnym. Ja jednak chciałbym poszerzyć nieco kontekst mojej wypowiedzi mówiąc zarówno o kapitale materialnym jak i duchowym.
Dla zilustrowania tego pierwszego opowiem anegdotę historyczną o Janie Wedlu, synu Emila założyciela firmy E.Wedel. Jan Wedel był dobrym znajomym mojego ojca, znam więc tę anegdotę z pierwszej ręki.
W czasie Powstania Warszawskiego fabryka Wedla nie została zniszczona, gdyż jest położona na prawym brzegu Wisły. Magazyny oczywiście splądrowała Armia Czerwona, ale sama substancja fabryki pozostała praktycznie nietknięta. Gdy więc po wojnie Jan Wedel wrócił do swojej firmy, pierwszym jego zadaniem było wypełnienie magazynu surowców. Najważniejsze z nich, na które składały się ziarno kakaowe i jego pochodne, sprowadzano oczywiście z zagranicy, a ponieważ listy w tamtych czasach szły długo, Jan Wedel dokonywał swoich zamówień telefonicznie. Po prostu dzwonił i zamawiał dwa wagony ziarna kakaowego i to ziarno było wysyłane. Nie podpisywał umowy z repertuarem kar umownych, nie wystawiał akredytywy, nawet nie wpłacał zaliczki, a to z tego prostego powodu, że nie miał pieniędzy. Dostawy realizowano, bo nie było żadnej wątpliwości, że słowo wypowiedziane przez pana Wedla warte jest więcej niż niejedna umowa. I to nie tylko dlatego, że skoro powiedział, że zapłaci, to z pewnością zapłaci, ale też i dla tego, że potrafi te pieniądze zarobić.
W podobnej sytuacji, choć na znacznie mniejszą skalę, znalazł się po wojnie mój ojciec. W powstaniu Warszawskim straciliśmy wszystkie dobra materialne. Jedyne co nam pozostało to dwie beczki ciasta piernikowego i dwie beczki marmolady, które przetrwały w zagruzowanej piwnicy. Z ciasta moja mama upiekła w domu pierniki, a marmoladę przesmażyła, i to były nasze pierwsze produkty cukiernicze po wojnie. Sprzedawaliśmy je z ojcem krążąc od domu do domu w podwarszawskim Konstancinie. Głównie zresztą był to handel wymienny, bo mydło, świece i zapałki miały wtedy większą wartość niż pieniądze.
Mimo całego ubóstwa prowadzonej działalności i braku jakichkolwiek środków finansowych mój ojciec uzyskał tymczasowy lokal na rozpoczęcie pierwszej działalności oraz kredyt bankowy na odbudowę pracowni i kompletnie zburzonej cukierni. Jego osobisty i firmowy kapitał dobrego imienia, podobnie jak w przypadku Jana Wedla, pozwolił na odbudowanie firmy. Pozwolił mu też przetrwać okres PRL, zarówno wielokrotnie dłuższy, jak też i trudniejszy, od czasów wojny. Niestety nie było to dane Janowi Wedlowi, gdyż jego przemysłowe przedsiębiorstwo było zbyt duże, by mogły je tolerować władze komunistyczne.
Również i moja przygoda z firmą rozpoczęła się w roku 1990 w podobny sposób, choć oczywiście znacznie mniej dramatyczny. Jednak i ja nie miałem pieniędzy na rozwój firmy, a firma nie miała żadnego majątku. Jedyne co mieliśmy to renoma, o której zawsze mój ojciec mówił jako o najważniejszej ze wszystkich wartości składających się na majątek firmy. Pamiętam jego słowa, że nigdy, przenigdy nie wolno poświęcić renomy dla zysku. Zysk jest koniecznością istnienia firmy, ale nie powinien stawać się jej celem. Zysk dla firmy jest tym, czym pożywienie dla organizmu biologicznego. Aby żyć, trzeba jeść, kto jednak z jedzenia czyni cel swojego życia — żyje krócej. Celem, który stawia sobie jako najważniejszy większość firm rodzinnych, jest utrzymanie firmy przez 20-30 lat, aby przekazać ją kolejnemu pokoleniu. Że nie jest to zadanie mało ambitne może świadczyć fakt, że dziś średnia długość życia firmy na świecie do właśnie około 30 lat.
Dobre imię jest więc kapitałem w sensie gospodarczym, ale jest też ono kapitałem duchowym. Aby wyjaśnić tę myśl trzeba rozpocząć od konstatacji, co do której zgadzają się dziś psychologowie społeczni, że wszelkie działanie człowieka służy zaspokojeniu jego potrzeb. A te potrzeby można z grubsza podzielić na dwie kategorie: potrzeby korzyści i potrzeby ego, czyli potrzeby poczucia wartości własnej. Te pierwsze zaspokajamy przez pozyskiwanie i konsumpcję dóbr materialnych — żywią one naszą biologię — te drugie przez realizowanie wartości rozumianych jako wzorce godnego postępowania takie jak prawdomówność, dobroć, lojalność, solidarność, patriotyzm,… itp. Jak się okazuje, wbrew powszechnemu przekonaniu, potrzeby godnościowe są znacznie silniejszym motywatorem działania niż potrzeby korzyści. Wszak wszystkie toczące się dziś wojny etniczne mają u źródła (toksyczną w tym przypadku) potrzebę zaspokojenia godności, gdyż żadnej z walczących stron nie przynoszą korzyści materialnych.
Podobnie jest i w warunkach życia codziennego. Potrzeby godnościowe — a więc potrzeby budowania dobrego imienia — są najsilniejszym motywatorem działania współczesnego człowieka. Niestety znakomita większość pracodawców nie zdaje sobie z tego sprawy. Skutek tego stanu rzeczy jest taki, że ich pracownicy nie mogąc budować w pracy poczucia godności własnych, ograniczają swoje ambicje do zdobywania korzyści. Tak właśnie powstaje pokolenie ludzi myślących wyłącznie w kategoriach merkantylnych: liczy się tylko kasa. Zrozumienie tego faktu może spowodować przełom w nie tylko społeczny, ale i gospodarczy. Może doprowadzić do spektakularnego wzrostu społecznego zaangażowania w pracę, a w rezultacie to takiegoż wzrostu produktywności i dobrobytu.